Okazuje się, że pisanie bloga
jest dla mnie nie lada wyzwaniem… Dlatego dziś spontanicznie na wieczornej Mszy
św., gdy podczas modlitwy wiernych w chwili ciszy można było wzbudzić swoje
intencje, poprosiłam Pana Boga, aby dał mi siłę do zamieszczenia wpisu jeszcze
dziś. Choćby krótkiego, ale najważniejsze, żeby był ku Jego Chwale.
No właśnie, bo jedną z najistotniejszych
spraw, które mnie pohamowują, jest obawa przed tym, że znając chociażby swoją potrzebę
uznania, będę próbowała przedstawić siebie w korzystniejszym świetle, przez co głębsze
pragnienie oraz cel, dla którego tego bloga stworzyłam, nie będą odpowiednio
zrealizowane… Do tego dochodzi świadomość własnej grzeszności i dość absurdalna
obawa, że z powodu mojej miłości dalekiej od doskonałości, nie jestem
odpowiednią osobą do podejmowania się tego typu inicjatyw. Zwłaszcza, że podczas
ostatniego skorzystania z sakramentu pokuty i pojednania, usłyszałam od
spowiednika bardzo mocne słowa: skoro zdarza mi się dopuszczać do grzechu w
materii ciężkiej, to nie kocham Boga.
Bo miłość do Niego wyraża się w
wierności.
Te słowa często dźwięczą mi w uszach, bo niewierność Bogu jest
ostatnią rzeczą, na którą chciałabym się zdobyć… A jednak wciąż doświadczam
swoich upadków i nie zawsze starcza mi sił do walki z pokusą, co w konsekwencji
bardzo mnie smuci. Po części dlatego, iż namacalnie odczuwam swoją słabość i
myślę, że znowu Go zawiodłam; mam jednak nadzieję, że z czasem jeśli obrażę
Pana Boga swoją myślą, mową, uczynkiem czy zaniedbaniem, moje cierpienie będzie
wynikało głównie z powodu zranienia Jego doskonałej miłości. I to zmotywuje mnie do większej wierności Jego Przykazaniom. Niekiedy sądzę, że
naprawdę wolałabym umrzeć niż grzeszyć, ale dochodzę do tego, że skoro Pan Bóg
trzyma mnie przy życiu, to ze znanych Sobie powodów chce, abym żyła. I
podejrzewam, że przede wszystkim dlatego, bym bardziej nawróciła się do Niego.
Napisałam o tym nie z powodu
chęci wykazania, że w gruncie rzeczy każdy z nas, będąc grzesznym kocha za mało
– co akurat wiadomo, bo spośród ludzi tylko Jezus i Maryja byli święci w
znaczeniu: bezgrzeszni. W ostatnim czasie doszłam do tego, że silenie się na napisanie
czegoś mądrego, żeby tym sposobem chociaż trochę bardziej uświęcić przez to
siebie i być może Czytelników, mija się z celem. Wystarczająco wiele mądrych i
pobożnych rzeczy zostało już wydanych, a ja i tak pewnego pułapu nie przeskoczę,
i nawet nie o to chodzi. To Chrystus ma być w centrum, a nie moja doskonałość
(jakkolwiek trudno pozbyć się tendencji do perfekcjonizmu, co i tak zapewne nie
raz wyjdzie w formie pisemnej).
Wierzę więc, że Panu Bogu
bardziej podoba się moje świadectwo, jak każde inne niezwykłe w swojej niepowtarzalności
na drodze do Niego. I jestem przekonana, że szczerze pragnąc zjednoczyć się z
Nim, mimo iż „teraz poznaję po części” (1 Kor 13, 12b), starając się być Jemu wierną, Duch Święty uzdolni tak
mnie, jak i każdego z nas do zdobycia się na większą, właściwie pojmowaną miłość
jeszcze w tym życiu doczesnym, jeśli tylko będziemy tego autentycznie chcieli,
a te chęci, we współpracy z łaską, popchną nas do działania zgodnego z wolą Bożą.
Tym sposobem kończę ten post w
poniedziałek, ale i tak jestem wdzięczna Bogu, że uzdolnił mnie do przełamania
trudności… Może gdybym nie zjadła drugiej kolacji w międzyczasie, udałoby mi
się jeszcze zmieścić czasowo w niedzieli, jak planowałam ;-)