poniedziałek, 23 października 2017

Trochę o wierności.


Okazuje się, że pisanie bloga jest dla mnie nie lada wyzwaniem… Dlatego dziś spontanicznie na wieczornej Mszy św., gdy podczas modlitwy wiernych w chwili ciszy można było wzbudzić swoje intencje, poprosiłam Pana Boga, aby dał mi siłę do zamieszczenia wpisu jeszcze dziś. Choćby krótkiego, ale najważniejsze, żeby był ku Jego Chwale.

No właśnie, bo jedną z najistotniejszych spraw, które mnie pohamowują, jest obawa przed tym, że znając chociażby swoją potrzebę uznania, będę próbowała przedstawić siebie w korzystniejszym świetle, przez co głębsze pragnienie oraz cel, dla którego tego bloga stworzyłam, nie będą odpowiednio zrealizowane… Do tego dochodzi świadomość własnej grzeszności i dość absurdalna obawa, że z powodu mojej miłości dalekiej od doskonałości, nie jestem odpowiednią osobą do podejmowania się tego typu inicjatyw. Zwłaszcza, że podczas ostatniego skorzystania z sakramentu pokuty i pojednania, usłyszałam od spowiednika bardzo mocne słowa: skoro zdarza mi się dopuszczać do grzechu w materii ciężkiej, to nie kocham Boga.

Bo miłość do Niego wyraża się w wierności.

Te słowa często dźwięczą mi w uszach, bo niewierność Bogu jest ostatnią rzeczą, na którą chciałabym się zdobyć… A jednak wciąż doświadczam swoich upadków i nie zawsze starcza mi sił do walki z pokusą, co w konsekwencji bardzo mnie smuci. Po części dlatego, iż namacalnie odczuwam swoją słabość i myślę, że znowu Go zawiodłam; mam jednak nadzieję, że z czasem jeśli obrażę Pana Boga swoją myślą, mową, uczynkiem czy zaniedbaniem, moje cierpienie będzie wynikało głównie z powodu zranienia Jego doskonałej miłości. I to zmotywuje mnie do większej wierności Jego Przykazaniom. Niekiedy sądzę, że naprawdę wolałabym umrzeć niż grzeszyć, ale dochodzę do tego, że skoro Pan Bóg trzyma mnie przy życiu, to ze znanych Sobie powodów chce, abym żyła. I podejrzewam, że przede wszystkim dlatego, bym bardziej nawróciła się do Niego.

Napisałam o tym nie z powodu chęci wykazania, że w gruncie rzeczy każdy z nas, będąc grzesznym kocha za mało – co akurat wiadomo, bo spośród ludzi tylko Jezus i Maryja byli święci w znaczeniu: bezgrzeszni. W ostatnim czasie doszłam do tego, że silenie się na napisanie czegoś mądrego, żeby tym sposobem chociaż trochę bardziej uświęcić przez to siebie i być może Czytelników, mija się z celem. Wystarczająco wiele mądrych i pobożnych rzeczy zostało już wydanych, a ja i tak pewnego pułapu nie przeskoczę, i nawet nie o to chodzi. To Chrystus ma być w centrum, a nie moja doskonałość (jakkolwiek trudno pozbyć się tendencji do perfekcjonizmu, co i tak zapewne nie raz wyjdzie w formie pisemnej).

Wierzę więc, że Panu Bogu bardziej podoba się moje świadectwo, jak każde inne niezwykłe w swojej niepowtarzalności na drodze do Niego. I jestem przekonana, że szczerze pragnąc zjednoczyć się z Nim, mimo iż „teraz poznaję po części” (1 Kor 13, 12b), starając się być Jemu wierną, Duch Święty uzdolni tak mnie, jak i każdego z nas do zdobycia się na większą, właściwie pojmowaną miłość jeszcze w tym życiu doczesnym, jeśli tylko będziemy tego autentycznie chcieli, a te chęci, we współpracy z łaską, popchną nas do działania zgodnego z wolą Bożą.

Tym sposobem kończę ten post w poniedziałek, ale i tak jestem wdzięczna Bogu, że uzdolnił mnie do przełamania trudności… Może gdybym nie zjadła drugiej kolacji w międzyczasie, udałoby mi się jeszcze zmieścić czasowo w niedzieli, jak planowałam ;-)