Minęło już kilka tygodni, jak
idąc deptakiem na Półwiejskiej w Poznaniu, zostałam zaczepiona przez jedną z
kilku kobiet, jak się okazało, zbierających podpisy na poparcie projektu ustawy
dotyczącego tzw. „świadomego rodzicielstwa”. Jako zachętę na udzielenie swojego
poparcia usłyszałam standardowe hasło „prawa kobiet”. Zerkając na towarzyszącą
im tabliczkę z napisem: „Ustawa o prawach kobiet i świadomym rodzicielstwie
Ratujmy Kobiety”, spytałam, czy złożenie podpisu oznacza aprobatę wobec
zabijania nienarodzonych dzieci..? Pani z uśmiechem odparła, że „przerwanie
ciąży do 12-go tygodnia”, kusząc perspektywą dorównania innym krajom
europejskim. Odparłam spontanicznie, że jestem przeciwna zabijaniu
nienarodzonych dzieci, gdyż wierzę, że człowiek posiada duszę od momentu
poczęcia. Zachowując ten sam wyraz twarzy, moja rozmówczyni odparła jakby
mechanicznie: „jeśli pani ma taką wiedzę to szanuję” i na tej wymianie
uprzejmości zakończyłyśmy nasz powierzchownie serdeczny dialog.
Spiesząc dalej na Mszę świętą
przed spotkaniem Wspólnoty, biłam się z myślami i emocjami będącymi ich
bezpośrednim skutkiem w podobnych sytuacjach. A że mogłam jakoś inaczej
powiedzieć, korzystając z tej sposobności; że moje słowa w zasadzie były bez
znaczenia, bo po mojej rozmówczyni spłynęły niczym woda po przysłowiowej
kaczce. A z emocji głównie złość, smutek, poczucie bezradności i wynikający z
nich napływ negatywnych ocen mających swój początek w odniesieniu do
postępowania wojujących pań, a rozprzestrzeniających się na nie same, stąd nie
godzi się ich tutaj przytaczać. Ostatecznie całokształt wydarzenia mogłabym
wówczas zamknąć w jednej przykrej konstatacji: świat dąży do upadku, a
zyskujące na popularności promowanie działań kłócących się z naturą człowieka, chociażby
roszczenie sobie prawa do zabijania bezbronnych istot ludzkich pod płaszczykiem
wolności wyboru zgodnie z sumieniem, jest tego przejawem.
Bezpośrednio po tym wydarzeniu
wykorzystałam możliwą okazję wniesienia na modlitwę wiernych intencji za osoby
w ten sposób promujące aborcję, co po części dało upust moim zszarganym nerwom.
Nie pamiętam dokładnie, co
napisałabym w tym temacie w przeciągu kilku dni po tym wydarzeniu, wiedząc, że
na pewno podniosę tę kwestię na blogu, ale wówczas mój wpis byłby znacznie
uboższy w stosunku do tego, co napiszę poniżej – ponieważ powyższe
doświadczenie było jednym z tych, co to dodają mi energii do działania, a czasu
od tamtej pory już trochę upłynęło.
Niedługo po tym pamiętnym
spacerze za sprawą organizacji CitizenGO, od której od kilku miesięcy otrzymuję
maile, dowiedziałam się o inicjatywie Zatrzymaj
Aborcję. Na stronie zatrzymajaborcje.pl, do której link dostałam, krótko,
zwięźle i zrozumiale został przedstawiony projekt innej ustawy, która nie kłóci
się ze świadomym rodzicielstwem (a wręcz bardzo go wymaga!) ani z właściwie
pojętymi prawami kobiet (wszak obejmuje nie tylko kobiety, ale przede
wszystkim dzieci w okresie prenatalnym). Jak zapewne spora część z Was już wie
albo się domyśla, projekt ten dotyczy ochrony życia dzieci nienarodzonych – a
konkretnie chorych, u których została wykryta niepełnosprawność.
Ponieważ wydrukowanie karty
podpisów i wyrażenie na niej swojego poparcia dla projektu, z założenia
czyniącego prawo stanowione bliższe prawu Bożemu (poparcie dla V Przykazania
„Nie zabijaj!”) nie było dla mnie najmniejszym problemem, niechybnie zdecydowałam
się na powyższe działanie. Szybko też przyszedł mi pomysł, by rozprzestrzenić
informacje o projekcie i przyczynić się do zebrania 80 podpisów za
pośrednictwem znajomych, chociażby z mojej wspólnoty. Napisałam grupowego maila
z informacją, że zostawiam karty w salce, do której każdy członek WŻCh w
Poznaniu ma dostęp; zachęciłam do zbiórki podpisów pośród swoich znajomych,
członków rodziny itd. – stosując się do propozycji zamieszczonej na stronie
projektu; z kilkoma osobami miałam okazję porozmawiać osobiście na ten temat.
Jakiś czas później jedna
koleżanka ze wspólnoty powiadomiła, że ojciec Superior po Mszy św. odpustowej u
poznańskich jezuitów ogłosi zbiórkę podpisów; zaproponowała abyśmy zajęły się
tą sprawą – tak też uczyniłyśmy; podpisało się kilkadziesiąt osób. Ponieważ doświadczyłam,
że nie jest to sprawa przerastająca moje aktualne możliwości, stopniowo
przychodziły pomysły na rozszerzenie działań w zakresie zbiórki podpisów…
Tutaj muszę nadmienić, że
jakkolwiek różne czynniki złożyły się na moje zamiary, nie realizowałabym ich,
gdybym nie rozpoznawała w tej aktywności zaproszenia od Chrystusa. Zapewne
niejedna osoba powątpiewa, czy to faktycznie Bóg skłania do działań tak
szczegółowych – niemniej, pragnąc, by moje myśli, intencje i czyny były
ukierunkowane ku Niemu, i będąc w stanie łaski uświęcającej oraz korzystając z
władz rozumu i woli, rozeznałam, że moje zaangażowanie w tę sprawę będzie przejawem
rozprzestrzeniania Bożej miłości i sprawiedliwości na ziemi (przynajmniej
wielkopolskiej i warmińsko-mazurskiej).
I tak, parę tygodni później za
porozumieniem z ojcem karmelitą w przerwie międzywykładowej ogłosiłam zbiórkę
podpisów w Carmelitanum, za porozumieniem z ojcem przełożonym zakonu
franciszkanów w Poznaniu, podjęłam się zorganizowania zbiórki po mszach
przedostatniej niedzieli – a że znalazły się osoby chętne do udziału w tej
akcji, w tym koordynatorka lokalna z Fundacji Życie i Rodzina (zycierodzina.pl),
odnalazłam w sobie siły do dalszych działań – zapytanie o to samo skierowałam do
ojca przełożonego zakonu karmelitów w Poznaniu oraz do proboszcza parafii, do
której chodzę, gdy jestem w rodzinnym mieście Szczytnie (dzięki temu drugiemu, w
ostatnią niedzielę odbyła się tam zbiórka przy zaangażowaniu osób z lokalnej
wspólnoty). Przy różnych okazjach informowałam znajomych o możliwości złożenia
podpisu – jak chociażby w rozmowie z przypadkowo (?) spotkaną znajomą w
pociągu, która zdecydowała się wziąć ode mnie kartę ze sobą, podpisała i wyraziła
chęć dążenia do zapełnienia jej (mam nadzieję Ewa, że jeśli to czytasz, czujesz
się bardziej zmobilizowana :P).
Trudno powiedzieć ile podpisów
udało się zebrać za pośrednictwem mojej osoby; na pewno około dwa-trzy razy więcej
niż początkowo zakładałam.
Nikogo zapewne nie zdziwi jeśli
powiem, że wszystko nie wyglądało tak różowo – większość ludzi wychodzących z
kościołów omijało stoliki z kartami mniej lub bardziej szerokim łukiem
(wybaczcie, ale szczegółowość mam w naturze), a z moją najbliższą rodziną w
ostatni weekend toczyłam dyskusje, będąc jedyną osobą opowiadającą się za
ochroną chorych dzieci nienarodzonych (nie mówiąc o fakcie, że będąc
chrześcijanką popieram pełną ochronę życia człowieka – w tym dzieci poczętych z
gwałtu, o których w projekcie wzmianki nie ma; jak też jestem absolutnie
przeciwna tzw. pigułce „dzień po”, o czym również w ww. projekcie nie ma mowy).
Jakkolwiek rozumiem racje przeciwników ograniczania aborcji i doświadczyłam nie
raz ucisku z powodu odmiennego stanowiska, jakoś nie ulegam zniechęceniu.
Myślałam o tym, by odnieść się do
argumentów, z którymi dane mi było wielokrotnie stykać się w obliczu konfrontacji,
jednak pozwolę sobie pominąć polemikę, a zainteresowanych w ciemno odesłać na http://www.polsatnews.pl/wideo-program/durczokracja-26102017_6465395/
(link został mi podesłany wczoraj w mailu przez Panią Kaję Godek bądź jednego z
wolontariuszy z Fundacji Życie i Rodzina – co więcej, dowiedziałam się z listu,
że inicjatywa pod nazwą „Ratujmy Kobiety” o której pisałam w pierwszym
akapicie, powstała tylko po to, aby utrudnić uchwalenie ustawy chroniącej życie
chorych dzieci).
Ze swojej strony chciałabym tylko
wykorzystać wymowne słowa o. prof. Placyda Pawła Ogórka OCD usłyszane dziś na
ćwiczeniach z teologicznych podstaw i
szczegółowych zasad kierownictwa duchowego – mianowicie, że najwyższą normą
moralną nie jest sumienie, a Pan Bóg.
Te słowa chyba już na zawsze
pozostaną w mojej pamięci. Niezależnie od tego, czy się w Boga wierzy czy nie,
On istnieje, a Jego ponadczasowe Prawo pozostanie obiektywnie sprawą ważniejszą
niż promowane przez feministki „wybory zgodne z własnym sumieniem”.
Zapewne osoby, które nie
otrzymały łaski wiary, będą jeżyć się na takie postawienie sprawy, bo przecież
każdy ma prawo do własnych poglądów… Stąd może nieco zuchwale zabrzmi, gdy
powiem, że ja nie tyle bronię własnych poglądów, co staram się działać w Imieniu
Jezusa. Tego, który mówi: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; i kto nie
zbiera ze Mną, [ten] rozprasza” (Mt 1,30). Wiem, że mogłabym zadbać o lepszą
argumentację, ale myślę, że nie jest to najważniejsze; jak ktoś jest przekonany
do swoich racji, to o ile wejdzie w dyskusję, będzie się ich uparcie trzymał. Tym
wpisem przede wszystkim chciałam przekazać, że wierzę, iż idąc za Jezusem, to
On sprawia, że stajemy się rybakami ludzi (Mk 1,17), a nasze małe gesty, choć są
kroplą w morzu potrzeb ewangelizacji, nie pozostają bez znaczenia.