czwartek, 25 stycznia 2018

„Pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi”


W ostatnim wpisie zwróciłam uwagę na kwestię przedłużonej modlitwy jako formy pielęgnowania osobistej relacji z Chrystusem oraz pewne trudności pojawiające się w jej praktykowaniu. Pozwolę sobie zacytować przesłanej mailem odpowiedzi koleżanki ze wspólnoty: Parę myśli, którymi chcę się podzielić odn. medytacji Słowa Bożego w codziennym życiu. Przywołujesz dwóch kolegów. Myślę że kluczem do tego tematu jest wewnętrzne pragnienie. Na ile jest ono głębokie, że naprawdę chcesz tego czasu z Bogiem sam na sam, pragniesz tego wyjątkowego spotkania-słuchania, rozmowy. A na ile wynika to tylko z tego że "trzeba by". Oczywiście nie odpowiadaj mi na te pytania, tylko sobie :)” – dalej powołuje się ona na własne doświadczenie ewoluowania modlitwy (jak wróci z odbywanych obecnie rekolekcji ignacjańskich, zaproponuję jej by wkleiła dalszą część swojej wypowiedzi jako komentarz, gdyż nie chcę tego robić za nią, bo może wcale nie będzie chciała). Jako wstęp do dzisiejszego wpisu postanowiłam udzielić pisemnej odpowiedzi z pewnym rozszerzeniem tematu ;-)
Otóż, od początku Nowego Roku tak się dzieje, że kilka razy w tygodniu poświęcam więcej czasu na modlitwę z zagłębieniem się w Ewangelię przewidzianą przez Kościół na dany dzień. Modlitwa ta jest moją własną odpowiedzią na pragnienie spotkania z Panem po całym dniu i stanowi niejako naturalną konsekwencję dziękczynienia za dobro w moim życiu i Jego obecność w nim. Nie do końca jest to medytacja ignacjańska, choć w wysokim stopniu przybiera jej formę. Próby koncentracji na Słowie Bożym przeplatane są licznymi rozproszeniami – myślami zwykle związanymi z wydarzeniami z dnia, które kieruję dalej ku Bogu i w świetle przeczytanego fragmentu Pisma Świętego zastanawiam się, co On chce mi w związku z tym wszystkim przekazać. Niedzielna medytacja sprawiła, że zechciałam w niedługim czasie podzielić się z Czytelnikami kilkoma przemyśleniami z nią związanymi. Dla ułatwienia zrozumienia treści kolejnych akapitów, zacytuję Mk 1, 14-20 (jeden z moich ulubionych fragmentów Pisma Świętego - już kiedyś do niego nawiązywałam): 
Gdy Jan został uwięziony, Jezus przyszedł do Galilei i głosił Ewangelię Bożą. Mówił: „Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” Przechodząc obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich Jezus: „Pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi”. A natychmiast, porzuciwszy sieci, poszli za Nim. Idąc nieco dalej, ujrzał Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, którzy też byli w łodzi i naprawiali sieci. Zaraz ich powołał, a oni, zostawiwszy ojca swego, Zebedeusza, razem z najemnikami w łodzi, poszli za Nim.
Szczególną uwagę zwróciłam na to, co rzekł Jezus i jaka była reakcja osób, które spotkał – natychmiastowa. Zaczęłam zastanawiać się, w jaki sposób ja reaguję na spotkanie z Nim? Tym, którego przyjmuję w Żywym Chlebie, którego słucham w Jego Słowie oraz widzę mniej lub bardziej wyraźnie w każdym człowieku..? (oby bardziej, niestety moje reakcje na bliźniego wciąż sugerują, że za słabo Go dostrzegam). Co oznacza w moim życiu pójść za Nim oraz czy mając takie pragnienie, faktycznie staję się „rybakiem ludzi”? Czy przypadkiem nie jest tak, że moje pragnienie Boga, choć szczere, na poziomie podświadomych motywacji jest wyrazem szukania zaspokojenia własnych, powierzchownych potrzeb, a nie Jego woli..?
Blisko tydzień temu w trakcie kolacji po wykładach w Carmelitanum, na które mam w zwyczaju uczęszczać, m.in. pojawił się temat duchowości ignacjańskiej oraz dzielenia się osób świętych własnym doświadczeniem Boga. W moim odczuciu obecne gremium, na swój sposób humorystycznie, a jednak z pewną dawką powagi, wyraziło przekonanie, iż ćwiczenia duchowe zaproponowane przez św. Ignacego Loyoli ukierunkowują na analizę własnej psychiki. Zwrócono dalej uwagę, że ludzie święci nie rozpowiadali na prawo i lewo o tym czego doświadczyli w relacji z Bogiem, ponieważ opowiadanie o własnym doświadczeniu byłoby wyrazem koncentracji na sobie. I tak np. św. Teresa z Ávili pisała jedynie na wyraźne polecenie swojego spowiednika, a św. Jan Paweł II podczas swojej działalności unikał zbędnych wzmianek na swój temat. Słysząc to, zastanawiałam się nie po raz pierwszy, czy Panu Bogu podoba się mój pomysł pisania bloga, gdzie tak dużo odwołuję się do własnego doświadczenia..? 
Na obecnym etapie życia duchowego mam przekonanie co do niemożliwości nawracania innych nauczaniem i przekazywaniem wiedzy, jak też opowiadaniem o osobie Jezusa Chrystusa tym, którzy sami nie przejawiają wyraźnej chęci bliższego poznawania Go. Mam takie doświadczenie, że te słowa niewiele znaczą, jeśli człowiek sam nie stara się naśladować Chrystusa - ponieważ ludzie ostatecznie bardziej zwracają uwagę na czyny, aniżeli słowa i nieraz łatwo zrażają się do Kościoła z powodu rozbieżności tego, co głoszą duchowni, a ich postępowaniem. Mając powyższe na uwadze, mówiąc w wielkim skrócie, uznałam, że jedyne, co mogę robić to starać się żyć po Bożemu i na miarę możliwości, świadczyć o Nim własnym życiem. Bo przecież nie ja mogę nawrócić innych, tylko Duch Święty; ja mogę jedynie dawać świadectwo swojego życia, jakkolwiek wybrakowanego, ale pełnego Jego obecności, za którą to obecność niedawno z okazji swoich urodzin dziękowałam w intencji na Mszy św., dołączając intencję "o radość z pełnienia woli Bożej dla każdego uczestnika tej Eucharystii".
Jak na razie dane mi było usłyszeć jedynie pozytywne opinie odnośnie zamieszczanych tekstów, jednak zdaje się, że większa ich część odnosiła się bardziej do mojego sposobu pisania, aniżeli treści dotyczącej wiary per se. Dzięki temu widzę, jak dalekim od doskonałości narzędziem w rękach Boga jestem – bo wciąż bardziej odsyłam innych do samej siebie aniżeli do Niego. Ufam jednak, że we współpracy z Jego łaską, będę zmieniać się w kierunku zgodnym z Jego wolą, a jeśli On zechce – także inni, za których się modlę czy spotykam, w tym moi (potencjalni) Czytelnicy. Wierzę, że nadejdzie taki czas, kiedy tak jak święty Paweł będę mogła w pełni powiedzieć, że „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2,20)
Jak na razie cieszę się, że mogę być Chrystusowym „rybakiem ludzi” chociażby pełniąc od zeszłego tygodnia funkcję koordynatora mojej wspólnoty czy opowiadając o rekolekcjach ignacjańskich studentom w Duszpasterstwie Akademickim. To drugie było (jak na razie) akcją jednorazową, ale wygląda na to, że w przyszłym tygodniu nastąpi podobna okazja na spotkaniu dyskusyjnym, które z kilkoma koleżankami planujemy moderować. Poza tym Pan Bóg odpowiada na moje pragnienie apostolstwa w niezliczonych sytuacjach dnia codziennego, wskazując jak wykorzystywać rozum i wolę do działania na Jego chwałę.
Mam nadzieję, że podzielenie się powyższym nie zostało odebrane i w istocie nie jest wyrazem pychy, a raczej świadomości własnej godności jako dziecka Bożego.
A w jaki sposób Ty idziesz za Panem Czytelniku?

środa, 3 stycznia 2018

Kim Chrystus jest dla mnie?


Na podobne pytanie przyszło mi odpowiadać podczas katechezy wspólnoty neokatechumenalnej siedem tygodni temu, na którą spontanicznie się wybrałam. Jak zwykle, mimo iż zgromadziło mi się wówczas wiele refleksji na temat relacji z Chrystusem i miałam chęć podzielić się nimi na blogu, z licznych przyczyn, w znacznej większości zewnętrznych, dotychczas nie udało mi się tego uczynić. Jednak z perspektywy czasu dostrzegam sens pisania na określony temat z opóźnieniem. Zwłaszcza, że pięć dni później rozpoczęłam I Tydzień rekolekcji ignacjańskich, a po zakończeniu rekolekcji – przez następnych kilka tygodni, doświadczałam ich owoców i przyglądałam się wewnętrznym zmianom wynikających z wpływu czytania i słuchania Słowa Bożego w ciszy. W międzyczasie również dane mi było po raz czwarty w minionym roku wziąć udział w warsztatach liturgiczno-muzycznych (tej tematyce poświęcę kiedyś inny wpis).

Na wspomnianym na początku spotkaniu, po krótkim czasie na zastanowienie powiedziałam, że Chrystus jest dla mnie kimś bliskim; że na różne sposoby doświadczam Jego obecności w swoim życiu; a zapytana o najważniejszy fakt z Jego życia dla mnie, podałam Jego cierpienie i śmierć, abym otrzymała życie wieczne (potem myślałam sobie, ech, czemu nie przyszło mi wówczas do głowy powiedzieć o Jego zmartwychwstaniu – i sądzę, że z podobnego względu jak z tego, że nie wspomniałam, że jest Synem Bożym: jest to sprawa obiektywna, wykraczająca poza istotę pytania). Na dzień dzisiejszy mogę bez wahania odpowiedzieć, że wraz z Bogiem Ojcem i Duchem Świętym, jest najbliższą mi Osobą i mam nadzieję, że pozostanie tak na zawsze.

Myślę, że samą odpowiedź na postawione w tytule pytanie można potraktować jako wstęp do tematu jakości więzi z trójjedynym Bogiem. Po I Tygodniu rekolekcji ignacjańskich mogę powiedzieć, że był to czas, w którym udało mi się zobaczyć wyraźniej jaki jest mój obraz Boga i moja relacja z Nim oraz co z rzeczy, na które mam wpływ, sprawia, że nie mogę poznać Go lepiej. Nie wydaje mi się, by zaskakujące było stwierdzenie, że trudności w poznaniu Boga wynikają z braku uważności, wewnętrznego nieuporządkowania, własnych wad kształtujących się na przestrzeni gromadzonych doświadczeń oraz w konsekwencji grzechów – są to sprawy zależne od nas samych. Jednak sucha wiedza na ten temat niewiele pomaga bez chęci wglądu w siebie i realnego dążenia do pogłębienia wiary.

Choć na co dzień staram się realizować jedno i drugie, wiedząc, że tematyka I Tygodnia rekolekcji ignacjańskich obejmuje zmierzenie się z własną grzesznością, z racji poczucia dużego obciążenia psychicznego ostatniej jesieni, miałam wątpliwości czy przechodzenie I Tygodnia w tamtym czasie będzie dobrym pomysłem; czy wyraźniejsze zobaczenie swoich słabości, będącym jednym ze źródeł utrapień, nie przytłoczy mnie zanadto..?

Ostateczna decyzja o uczestnictwie okazała się lepsza niż przypuszczałam. W toku konferencji i medytacji Pan Bóg pokazał mi, że obawy były bezpodstawne. Bo rekolekcje ignacjańskie są przede wszystkim czasem spotkania z Nim, Bogiem nieskończenie miłosiernym i sprawiedliwym, doskonale kochającym. Tematyka własnych ułomności jest sprawą wtórną, gdyż On przyjmuje nas takimi jakimi jesteśmy. Jeśli prawdziwie pragniemy miłości w najdoskonalszej postaci jaką jest On sam i szukamy Go całym sercem, możemy Go spotykać, a On przemienia nas swoją obecnością.

Jestem przekonana, że takie pragnienie jest wpisane w duszę każdego człowieka; a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to dlatego, że ma niewłaściwy obraz Boga. Sama zobaczyłam, że choć dążę do bliskości z Bogiem, czasem zachowuję się jak pierwszy człowiek, który po grzechu, pozornie z obawy przed Stwórcą, ukrył się w raju – bo tak naprawdę, ukrył się przed swoim wyobrażeniem Jego, podyktowanym lękiem. Dostrzegłam, że moja ówczesna tendencja do nadmiernie krytycznego oceniania siebie i przekonanie, że zawiodłam Boga po raz n-ty, wynikała z własnych nałożonych na siebie standardów, nierzadko rozmijających się ze spojrzeniem Boga na mnie.

W tym momencie trochę żałuję, że nie zrobiłam podsumowania rekolekcji bezpośrednio po ich zakończeniu, bo wtedy byłabym w stanie dać wiarygodniejsze świadectwo, opisując jak zachodził proces przemieniania moich „zanieczyszczonych” przekonań na temat stosunku Boga do mojej własnej grzeszności… Ale właśnie, żałuję tylko trochę, z uwagi na ryzyko szerszego ujawniania wówczas treści rekolekcji, na które po prostu lepiej samemu pojechać. W temacie I Tygodnia dodam jeszcze tylko tyle, że blisko jego zakończenia, podczas jednej adoracji Najświętszego Sakramentu, oczami wyobraźni zobaczyłam Jezusa miłosiernego, biorącego w swe zarazem silne, jak i czułe ramiona, małą owieczkę, która jest mną. Jezus przytulił ją do swego serca i powiedział, że uleczy wszystkie jej rany.

Bezpośrednio po powrocie z rekolekcji, aż do Świąt Bożego Narodzenia był u mnie tak intensywny okres działania, że nie dawałam rady poświęcać czasu na modlitwę poranną i wieczorną dłużej niż 10 minut (modlitwy w ciągu dnia, w formie aktów strzelistych, różańca, śpiewu i uczestnictwa w Eucharystii 1-2 x w tygodniu i spotkań ze wspólnotą nie wliczam); dotychczas też nawet nie zdążyłam przejrzeć wszystkich notatek dla utrwalenia treści I Tygodnia. Jednak treści rekolekcji przypominają mi się co jakiś czas i wciąż we mnie wybrzmiewają. Sądzę, że dziwne by było, aby jakikolwiek uczestnik rekolekcji ignacjańskich, doświadczając poruszeń duchowych, nie miał podobnych wrażeń.

Dziś, kolejną dobę po Sylwestrze, nie mogąc zasnąć z powodu zaburzonego cyklu dnia i nocy, postanowiłam wykorzystać kawałek nocnego czasu na modlitwę. Po raz pierwszy skorzystałam z książki zakupionej w Centrum Duchowości Księży Jezuitów w Częstochowie bezpośrednio po I Tygodniu rekolekcji ignacjańskich. Jej tytuł brzmi „Wiara jak ziarno gorczycy. Homilie na niedziele i święta Rok A, B, C”, autorem jest o. Stanisław Biel SJ. Przy pomocy homili, ignacjańską metodą medytacji, rozważyłam Słowo Boże z uroczystości Matki Bożej Rodzicielki. Pojawiła się w niej zachęta do oceny minionego roku pod kątem rozwoju własnego ducha i wykorzystania szans i łask od Boga; nie zabrakło adnotacji, że „Dla człowieka, który zmierza do Boga żaden czas nie jest stracony. Nawet czas, po ludzku najbardziej bezsensowny, może być najdojrzalszy i prowadzić do głębokiej przemiany”. W gruncie rzeczy nie potrzebowałam przeczytać tego fragmentu tekstu, by będąc tego świadomą, już uprzednio ocenić rok 2017 jako owocny, również – a może przede wszystkim – dla rozwoju mojego ducha. Niewątpliwie w tym minionym roku, w prawie nieustannej współpracy z Bożą łaską, udało mi się w znacznym stopniu uporządkować życie wewnętrzne.

W tym Nowym Roku bardzo chciałabym w doskonalszy sposób pielęgnować dalej swoją relację z Chrystusem. Nie pierwszy raz czuję się zaproszona do poświęcenia większej uwagi wsłuchiwaniu się w Jego Słowo. Kilka dni temu zapoznany na Karmelitańskich Dniach Młodych kolega Staszek przyznał, że od październikowych rekolekcji pustelniczych codziennie praktykuje 30 minut modlitwy w ciszy, a zaledwie parę dni później kolega Przemek ze scholi powiedział, że od kilku lat codziennie poświęca podobny czas Słowu Bożemu, dodatkowo dzieląc się ze mną skutkami takich spotkań z Panem Bogiem. Podziwiam ich za tę wytrwałość, gdyż u mnie zazwyczaj codzienna medytacja nad Słowem Bożym ogranicza się do zapoznania z Ewangelią z danego dnia i przeczytania komentarza do niej. Łatwiej mi niekiedy spontanicznie wybrać się na Eucharystię w ciągu tygodnia, niż umawiać systematycznie z naszym Ojcem na taką dłuższą rozmowę w skupieniu. Mam wrażenie, jakby w okolicznościach usłyszenia o umiejętności zagospodarowania czasu przez osoby świeckie, chciał On podnieść mi „poprzeczkę” w rozwoju duchowym, aby zapewnić większy pokój mojej duszy. Teraz, gdy zaczęłam nową pracę, niewymagającą ode mnie wczesnego wstawania, istnieje mniej przeszkód do pokonania aby wdrożyć plan półgodzinnej medytacji w życie…

Brzmi nieźle, prawda? Mam na uwadze, że początek roku sprzyja postanowieniom, które później nie są realizowane. Od systematycznej, przedłużonej modlitwy bliższa jest mi obecnie postawa Symeona, który „nie przesiadywał jednak całymi dniami w świątyni. Zajmował się tym, czym każdy inny człowiek w jego epoce musiał się zajmować (…). Był on jednak otwarty na Ducha Świętego i dzięki temu nie przegapił spotkania z Tym, który jako bezbronne dziecko przyszedł zbawić ludzi (komentarz do Łk 2, 22-35 – Ewangelii z dn. 29.12 ubiegłego roku w: Ewangelia  2017. Droga, Prawda i Życie). Dlatego znając swoje ograniczenia, będę dziękować Bogu jeśli uzdolni mnie do takiego zachowywania w sercu przeczytanej Ewangelii, że w ciągu dnia Jego Słowo nie zginie w gąszczu codziennych spraw niczym ziarno wrzucone w ciernie, a przyniesie możliwie najbardziej obfity plon.

Towarzyszy mi przekonanie, że nadchodzący Nowy Rok będzie jeszcze lepszy od poprzedniego. A to dlatego, że dzięki łasce, na którą jestem otwarta, drobnymi kroczkami postępuję w rozwoju w wierze i doświadczam realnego działania Pana Boga w swoim życiu. W dniu moich urodzin, a uroczystości Matki Bożej Rodzicielki, powiedziałam Mu na głos z najwyższą szczerością, że Go kocham. I choć w różnych formach staram się to robić codzienne, słysząc własny głos w ciszy mieszkania, w którym aktualnie sama przebywałam, wyraźniej spostrzegłam, że słowa te płyną z serca. Zapragnęłam codziennie praktykować taką formę modlitwy i już trzeci dzień mi się udaje ;-)

Powierzam więc Panu swą drogę i ufam Mu, a On sam będzie działał (Ps 37,5).


Kim jest Chrystus dla Ciebie Czytelniku? Jak wygląda Twoja relacja z Nim i co robisz, aby ją pielęgnować? Co chcesz czynić w Nowym Roku, aby łaska, którą Bóg pragnie Cię obdarowywać, mogła przemieniać Twoją codzienność na lepsze?