Na podobne pytanie przyszło mi
odpowiadać podczas katechezy wspólnoty neokatechumenalnej siedem tygodni temu,
na którą spontanicznie się wybrałam. Jak zwykle, mimo iż zgromadziło mi się
wówczas wiele refleksji na temat relacji z Chrystusem i miałam chęć podzielić
się nimi na blogu, z licznych przyczyn, w znacznej większości zewnętrznych,
dotychczas nie udało mi się tego uczynić. Jednak z perspektywy czasu dostrzegam
sens pisania na określony temat z opóźnieniem. Zwłaszcza, że pięć dni później rozpoczęłam
I Tydzień rekolekcji ignacjańskich, a po zakończeniu rekolekcji – przez
następnych kilka tygodni, doświadczałam ich owoców i przyglądałam się wewnętrznym
zmianom wynikających z wpływu czytania i słuchania Słowa Bożego w ciszy. W
międzyczasie również dane mi było po raz czwarty w minionym roku wziąć udział w
warsztatach liturgiczno-muzycznych (tej tematyce poświęcę kiedyś inny wpis).
Na wspomnianym na początku
spotkaniu, po krótkim czasie na zastanowienie powiedziałam, że Chrystus jest
dla mnie kimś bliskim; że na różne sposoby doświadczam Jego obecności w swoim
życiu; a zapytana o najważniejszy fakt z Jego życia dla mnie, podałam Jego
cierpienie i śmierć, abym otrzymała życie wieczne (potem myślałam sobie, ech,
czemu nie przyszło mi wówczas do głowy powiedzieć o Jego zmartwychwstaniu – i sądzę,
że z podobnego względu jak z tego, że nie wspomniałam, że jest Synem Bożym:
jest to sprawa obiektywna, wykraczająca poza istotę pytania). Na dzień
dzisiejszy mogę bez wahania odpowiedzieć, że wraz z Bogiem Ojcem i Duchem
Świętym, jest najbliższą mi Osobą i mam nadzieję, że pozostanie tak na zawsze.
Myślę, że samą odpowiedź na
postawione w tytule pytanie można potraktować jako wstęp do tematu jakości
więzi z trójjedynym Bogiem. Po I Tygodniu rekolekcji ignacjańskich mogę
powiedzieć, że był to czas, w którym udało mi się zobaczyć wyraźniej jaki jest
mój obraz Boga i moja relacja z Nim oraz co z rzeczy, na które mam wpływ,
sprawia, że nie mogę poznać Go lepiej. Nie wydaje mi się, by zaskakujące było
stwierdzenie, że trudności w poznaniu Boga wynikają z braku uważności, wewnętrznego
nieuporządkowania, własnych wad kształtujących się na przestrzeni gromadzonych
doświadczeń oraz w konsekwencji grzechów – są to sprawy zależne od nas samych. Jednak
sucha wiedza na ten temat niewiele pomaga bez chęci wglądu w siebie i realnego
dążenia do pogłębienia wiary.
Choć na co dzień staram się
realizować jedno i drugie, wiedząc, że tematyka I Tygodnia rekolekcji ignacjańskich
obejmuje zmierzenie się z własną grzesznością, z racji poczucia dużego obciążenia
psychicznego ostatniej jesieni, miałam wątpliwości czy przechodzenie I Tygodnia
w tamtym czasie będzie dobrym pomysłem; czy wyraźniejsze zobaczenie swoich
słabości, będącym jednym ze źródeł utrapień, nie przytłoczy mnie zanadto..?
Ostateczna decyzja o uczestnictwie
okazała się lepsza niż przypuszczałam. W toku konferencji i medytacji Pan Bóg
pokazał mi, że obawy były bezpodstawne. Bo rekolekcje ignacjańskie są przede wszystkim
czasem spotkania z Nim, Bogiem nieskończenie miłosiernym i sprawiedliwym,
doskonale kochającym. Tematyka własnych ułomności jest sprawą wtórną, gdyż On
przyjmuje nas takimi jakimi jesteśmy. Jeśli prawdziwie pragniemy miłości w
najdoskonalszej postaci jaką jest On sam i szukamy Go całym sercem, możemy Go
spotykać, a On przemienia nas swoją obecnością.
Jestem przekonana, że takie
pragnienie jest wpisane w duszę każdego człowieka; a jeśli ktoś twierdzi
inaczej, to dlatego, że ma niewłaściwy obraz Boga. Sama zobaczyłam, że choć
dążę do bliskości z Bogiem, czasem zachowuję się jak pierwszy człowiek, który po
grzechu, pozornie z obawy przed Stwórcą, ukrył się w raju – bo tak naprawdę,
ukrył się przed swoim wyobrażeniem Jego, podyktowanym lękiem. Dostrzegłam, że
moja ówczesna tendencja do nadmiernie krytycznego oceniania siebie i
przekonanie, że zawiodłam Boga po raz n-ty, wynikała z własnych nałożonych na
siebie standardów, nierzadko rozmijających się ze spojrzeniem Boga na mnie.
W tym momencie trochę żałuję, że
nie zrobiłam podsumowania rekolekcji bezpośrednio po ich zakończeniu, bo wtedy
byłabym w stanie dać wiarygodniejsze świadectwo, opisując jak zachodził proces przemieniania
moich „zanieczyszczonych” przekonań na temat stosunku Boga do mojej własnej grzeszności…
Ale właśnie, żałuję tylko trochę, z uwagi na ryzyko szerszego ujawniania
wówczas treści rekolekcji, na które po prostu lepiej samemu pojechać. W temacie
I Tygodnia dodam jeszcze tylko tyle, że blisko jego zakończenia, podczas jednej
adoracji Najświętszego Sakramentu, oczami wyobraźni zobaczyłam Jezusa
miłosiernego, biorącego w swe zarazem silne, jak i czułe ramiona, małą owieczkę,
która jest mną. Jezus przytulił ją do swego serca i powiedział, że uleczy
wszystkie jej rany.
Bezpośrednio po powrocie z
rekolekcji, aż do Świąt Bożego Narodzenia był u mnie tak intensywny okres
działania, że nie dawałam rady poświęcać czasu na modlitwę poranną i wieczorną
dłużej niż 10 minut (modlitwy w ciągu dnia, w formie aktów strzelistych,
różańca, śpiewu i uczestnictwa w Eucharystii 1-2 x w tygodniu i spotkań ze
wspólnotą nie wliczam); dotychczas też nawet nie zdążyłam przejrzeć wszystkich
notatek dla utrwalenia treści I Tygodnia. Jednak treści rekolekcji przypominają
mi się co jakiś czas i wciąż we mnie wybrzmiewają. Sądzę, że dziwne by było,
aby jakikolwiek uczestnik rekolekcji ignacjańskich, doświadczając poruszeń
duchowych, nie miał podobnych wrażeń.
Dziś, kolejną dobę po Sylwestrze,
nie mogąc zasnąć z powodu zaburzonego cyklu dnia i nocy, postanowiłam
wykorzystać kawałek nocnego czasu na modlitwę. Po raz pierwszy skorzystałam z
książki zakupionej w Centrum Duchowości Księży Jezuitów w Częstochowie
bezpośrednio po I Tygodniu rekolekcji ignacjańskich. Jej tytuł brzmi „Wiara jak
ziarno gorczycy. Homilie na niedziele i święta Rok A, B, C”, autorem jest o.
Stanisław Biel SJ. Przy pomocy homili, ignacjańską metodą medytacji, rozważyłam
Słowo Boże z uroczystości Matki Bożej Rodzicielki. Pojawiła się w niej zachęta
do oceny minionego roku pod kątem rozwoju własnego ducha i wykorzystania szans
i łask od Boga; nie zabrakło adnotacji, że „Dla człowieka, który zmierza do
Boga żaden czas nie jest stracony. Nawet czas, po ludzku najbardziej
bezsensowny, może być najdojrzalszy i prowadzić do głębokiej przemiany”. W
gruncie rzeczy nie potrzebowałam przeczytać tego fragmentu tekstu, by będąc tego
świadomą, już uprzednio ocenić rok 2017 jako owocny, również – a może przede
wszystkim – dla rozwoju mojego ducha. Niewątpliwie w tym minionym roku, w
prawie nieustannej współpracy z Bożą łaską, udało mi się w znacznym stopniu uporządkować
życie wewnętrzne.
W tym Nowym Roku bardzo
chciałabym w doskonalszy sposób pielęgnować dalej swoją relację z Chrystusem.
Nie pierwszy raz czuję się zaproszona do poświęcenia większej uwagi wsłuchiwaniu
się w Jego Słowo. Kilka dni temu zapoznany na Karmelitańskich Dniach Młodych
kolega Staszek przyznał, że od październikowych rekolekcji pustelniczych
codziennie praktykuje 30 minut modlitwy w ciszy, a zaledwie parę dni później
kolega Przemek ze scholi powiedział, że od kilku lat codziennie poświęca
podobny czas Słowu Bożemu, dodatkowo dzieląc się ze mną skutkami takich spotkań
z Panem Bogiem. Podziwiam ich za tę wytrwałość, gdyż u mnie zazwyczaj codzienna
medytacja nad Słowem Bożym ogranicza się do zapoznania z Ewangelią z danego
dnia i przeczytania komentarza do niej. Łatwiej mi niekiedy spontanicznie
wybrać się na Eucharystię w ciągu tygodnia, niż umawiać systematycznie z naszym
Ojcem na taką dłuższą rozmowę w skupieniu. Mam wrażenie, jakby w
okolicznościach usłyszenia o umiejętności zagospodarowania czasu przez osoby
świeckie, chciał On podnieść mi „poprzeczkę” w rozwoju duchowym, aby zapewnić większy
pokój mojej duszy. Teraz, gdy zaczęłam nową pracę, niewymagającą ode mnie
wczesnego wstawania, istnieje mniej przeszkód do pokonania aby wdrożyć plan
półgodzinnej medytacji w życie…
Brzmi nieźle, prawda? Mam na
uwadze, że początek roku sprzyja postanowieniom, które później nie są
realizowane. Od systematycznej, przedłużonej modlitwy bliższa jest mi obecnie
postawa Symeona, który „nie przesiadywał jednak całymi dniami w świątyni.
Zajmował się tym, czym każdy inny człowiek w jego epoce musiał się zajmować (…).
Był on jednak otwarty na Ducha Świętego i dzięki temu nie przegapił spotkania z
Tym, który jako bezbronne dziecko przyszedł zbawić ludzi (komentarz do Łk 2,
22-35 – Ewangelii z dn. 29.12 ubiegłego roku w: Ewangelia 2017. Droga, Prawda i Życie). Dlatego znając
swoje ograniczenia, będę dziękować Bogu jeśli uzdolni mnie do takiego
zachowywania w sercu przeczytanej Ewangelii, że w ciągu dnia Jego Słowo nie zginie
w gąszczu codziennych spraw niczym ziarno wrzucone w ciernie, a przyniesie
możliwie najbardziej obfity plon.
Towarzyszy mi przekonanie, że
nadchodzący Nowy Rok będzie jeszcze lepszy od poprzedniego. A to dlatego, że
dzięki łasce, na którą jestem otwarta, drobnymi kroczkami postępuję w rozwoju w
wierze i doświadczam realnego działania Pana Boga w swoim życiu. W dniu moich
urodzin, a uroczystości Matki Bożej Rodzicielki, powiedziałam Mu na głos z
najwyższą szczerością, że Go kocham. I choć w różnych formach staram się to
robić codzienne, słysząc własny głos w ciszy mieszkania, w którym aktualnie
sama przebywałam, wyraźniej spostrzegłam, że słowa te płyną z serca.
Zapragnęłam codziennie praktykować taką formę modlitwy i już trzeci dzień mi
się udaje ;-)
Powierzam więc Panu swą drogę i
ufam Mu, a On sam będzie działał (Ps 37,5).
Kim jest Chrystus dla Ciebie
Czytelniku? Jak wygląda Twoja relacja z Nim i co robisz, aby ją pielęgnować? Co
chcesz czynić w Nowym Roku, aby łaska, którą Bóg pragnie Cię obdarowywać, mogła
przemieniać Twoją codzienność na lepsze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz