czwartek, 9 listopada 2017

Dobrem zło zwyciężać.


Minęło już kilka tygodni, jak idąc deptakiem na Półwiejskiej w Poznaniu, zostałam zaczepiona przez jedną z kilku kobiet, jak się okazało, zbierających podpisy na poparcie projektu ustawy dotyczącego tzw. „świadomego rodzicielstwa”. Jako zachętę na udzielenie swojego poparcia usłyszałam standardowe hasło „prawa kobiet”. Zerkając na towarzyszącą im tabliczkę z napisem: „Ustawa o prawach kobiet i świadomym rodzicielstwie Ratujmy Kobiety”, spytałam, czy złożenie podpisu oznacza aprobatę wobec zabijania nienarodzonych dzieci..? Pani z uśmiechem odparła, że „przerwanie ciąży do 12-go tygodnia”, kusząc perspektywą dorównania innym krajom europejskim. Odparłam spontanicznie, że jestem przeciwna zabijaniu nienarodzonych dzieci, gdyż wierzę, że człowiek posiada duszę od momentu poczęcia. Zachowując ten sam wyraz twarzy, moja rozmówczyni odparła jakby mechanicznie: „jeśli pani ma taką wiedzę to szanuję” i na tej wymianie uprzejmości zakończyłyśmy nasz powierzchownie serdeczny dialog.

Spiesząc dalej na Mszę świętą przed spotkaniem Wspólnoty, biłam się z myślami i emocjami będącymi ich bezpośrednim skutkiem w podobnych sytuacjach. A że mogłam jakoś inaczej powiedzieć, korzystając z tej sposobności; że moje słowa w zasadzie były bez znaczenia, bo po mojej rozmówczyni spłynęły niczym woda po przysłowiowej kaczce. A z emocji głównie złość, smutek, poczucie bezradności i wynikający z nich napływ negatywnych ocen mających swój początek w odniesieniu do postępowania wojujących pań, a rozprzestrzeniających się na nie same, stąd nie godzi się ich tutaj przytaczać. Ostatecznie całokształt wydarzenia mogłabym wówczas zamknąć w jednej przykrej konstatacji: świat dąży do upadku, a zyskujące na popularności promowanie działań kłócących się z naturą człowieka, chociażby roszczenie sobie prawa do zabijania bezbronnych istot ludzkich pod płaszczykiem wolności wyboru zgodnie z sumieniem, jest tego przejawem.

Bezpośrednio po tym wydarzeniu wykorzystałam możliwą okazję wniesienia na modlitwę wiernych intencji za osoby w ten sposób promujące aborcję, co po części dało upust moim zszarganym nerwom.

Nie pamiętam dokładnie, co napisałabym w tym temacie w przeciągu kilku dni po tym wydarzeniu, wiedząc, że na pewno podniosę tę kwestię na blogu, ale wówczas mój wpis byłby znacznie uboższy w stosunku do tego, co napiszę poniżej – ponieważ powyższe doświadczenie było jednym z tych, co to dodają mi energii do działania, a czasu od tamtej pory już trochę upłynęło.

Niedługo po tym pamiętnym spacerze za sprawą organizacji CitizenGO, od której od kilku miesięcy otrzymuję maile, dowiedziałam się o inicjatywie Zatrzymaj Aborcję. Na stronie zatrzymajaborcje.pl, do której link dostałam, krótko, zwięźle i zrozumiale został przedstawiony projekt innej ustawy, która nie kłóci się ze świadomym rodzicielstwem (a wręcz bardzo go wymaga!) ani z właściwie pojętymi prawami kobiet (wszak obejmuje nie tylko kobiety, ale przede wszystkim dzieci w okresie prenatalnym). Jak zapewne spora część z Was już wie albo się domyśla, projekt ten dotyczy ochrony życia dzieci nienarodzonych – a konkretnie chorych, u których została wykryta niepełnosprawność.

Ponieważ wydrukowanie karty podpisów i wyrażenie na niej swojego poparcia dla projektu, z założenia czyniącego prawo stanowione bliższe prawu Bożemu (poparcie dla V Przykazania „Nie zabijaj!”) nie było dla mnie najmniejszym problemem, niechybnie zdecydowałam się na powyższe działanie. Szybko też przyszedł mi pomysł, by rozprzestrzenić informacje o projekcie i przyczynić się do zebrania 80 podpisów za pośrednictwem znajomych, chociażby z mojej wspólnoty. Napisałam grupowego maila z informacją, że zostawiam karty w salce, do której każdy członek WŻCh w Poznaniu ma dostęp; zachęciłam do zbiórki podpisów pośród swoich znajomych, członków rodziny itd. – stosując się do propozycji zamieszczonej na stronie projektu; z kilkoma osobami miałam okazję porozmawiać osobiście na ten temat.

Jakiś czas później jedna koleżanka ze wspólnoty powiadomiła, że ojciec Superior po Mszy św. odpustowej u poznańskich jezuitów ogłosi zbiórkę podpisów; zaproponowała abyśmy zajęły się tą sprawą – tak też uczyniłyśmy; podpisało się kilkadziesiąt osób. Ponieważ doświadczyłam, że nie jest to sprawa przerastająca moje aktualne możliwości, stopniowo przychodziły pomysły na rozszerzenie działań w zakresie zbiórki podpisów…

Tutaj muszę nadmienić, że jakkolwiek różne czynniki złożyły się na moje zamiary, nie realizowałabym ich, gdybym nie rozpoznawała w tej aktywności zaproszenia od Chrystusa. Zapewne niejedna osoba powątpiewa, czy to faktycznie Bóg skłania do działań tak szczegółowych – niemniej, pragnąc, by moje myśli, intencje i czyny były ukierunkowane ku Niemu, i będąc w stanie łaski uświęcającej oraz korzystając z władz rozumu i woli, rozeznałam, że moje zaangażowanie w tę sprawę będzie przejawem rozprzestrzeniania Bożej miłości i sprawiedliwości na ziemi (przynajmniej wielkopolskiej i warmińsko-mazurskiej).

I tak, parę tygodni później za porozumieniem z ojcem karmelitą w przerwie międzywykładowej ogłosiłam zbiórkę podpisów w Carmelitanum, za porozumieniem z ojcem przełożonym zakonu franciszkanów w Poznaniu, podjęłam się zorganizowania zbiórki po mszach przedostatniej niedzieli – a że znalazły się osoby chętne do udziału w tej akcji, w tym koordynatorka lokalna z Fundacji Życie i Rodzina (zycierodzina.pl), odnalazłam w sobie siły do dalszych działań – zapytanie o to samo skierowałam do ojca przełożonego zakonu karmelitów w Poznaniu oraz do proboszcza parafii, do której chodzę, gdy jestem w rodzinnym mieście Szczytnie (dzięki temu drugiemu, w ostatnią niedzielę odbyła się tam zbiórka przy zaangażowaniu osób z lokalnej wspólnoty). Przy różnych okazjach informowałam znajomych o możliwości złożenia podpisu – jak chociażby w rozmowie z przypadkowo (?) spotkaną znajomą w pociągu, która zdecydowała się wziąć ode mnie kartę ze sobą, podpisała i wyraziła chęć dążenia do zapełnienia jej (mam nadzieję Ewa, że jeśli to czytasz, czujesz się bardziej zmobilizowana :P).

Trudno powiedzieć ile podpisów udało się zebrać za pośrednictwem mojej osoby; na pewno około dwa-trzy razy więcej niż początkowo zakładałam.

Nikogo zapewne nie zdziwi jeśli powiem, że wszystko nie wyglądało tak różowo – większość ludzi wychodzących z kościołów omijało stoliki z kartami mniej lub bardziej szerokim łukiem (wybaczcie, ale szczegółowość mam w naturze), a z moją najbliższą rodziną w ostatni weekend toczyłam dyskusje, będąc jedyną osobą opowiadającą się za ochroną chorych dzieci nienarodzonych (nie mówiąc o fakcie, że będąc chrześcijanką popieram pełną ochronę życia człowieka – w tym dzieci poczętych z gwałtu, o których w projekcie wzmianki nie ma; jak też jestem absolutnie przeciwna tzw. pigułce „dzień po”, o czym również w ww. projekcie nie ma mowy). Jakkolwiek rozumiem racje przeciwników ograniczania aborcji i doświadczyłam nie raz ucisku z powodu odmiennego stanowiska, jakoś nie ulegam zniechęceniu.

Myślałam o tym, by odnieść się do argumentów, z którymi dane mi było wielokrotnie stykać się w obliczu konfrontacji, jednak pozwolę sobie pominąć polemikę, a zainteresowanych w ciemno odesłać na http://www.polsatnews.pl/wideo-program/durczokracja-26102017_6465395/ (link został mi podesłany wczoraj w mailu przez Panią Kaję Godek bądź jednego z wolontariuszy z Fundacji Życie i Rodzina – co więcej, dowiedziałam się z listu, że inicjatywa pod nazwą „Ratujmy Kobiety” o której pisałam w pierwszym akapicie, powstała tylko po to, aby utrudnić uchwalenie ustawy chroniącej życie chorych dzieci).

Ze swojej strony chciałabym tylko wykorzystać wymowne słowa o. prof. Placyda Pawła Ogórka OCD usłyszane dziś na ćwiczeniach z teologicznych podstaw i szczegółowych zasad kierownictwa duchowego – mianowicie, że najwyższą normą moralną nie jest sumienie, a Pan Bóg.

Te słowa chyba już na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Niezależnie od tego, czy się w Boga wierzy czy nie, On istnieje, a Jego ponadczasowe Prawo pozostanie obiektywnie sprawą ważniejszą niż promowane przez feministki „wybory zgodne z własnym sumieniem”.

Zapewne osoby, które nie otrzymały łaski wiary, będą jeżyć się na takie postawienie sprawy, bo przecież każdy ma prawo do własnych poglądów… Stąd może nieco zuchwale zabrzmi, gdy powiem, że ja nie tyle bronię własnych poglądów, co staram się działać w Imieniu Jezusa. Tego, który mówi: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; i kto nie zbiera ze Mną, [ten] rozprasza” (Mt 1,30). Wiem, że mogłabym zadbać o lepszą argumentację, ale myślę, że nie jest to najważniejsze; jak ktoś jest przekonany do swoich racji, to o ile wejdzie w  dyskusję, będzie się ich uparcie trzymał. Tym wpisem przede wszystkim chciałam przekazać, że wierzę, iż idąc za Jezusem, to On sprawia, że stajemy się rybakami ludzi (Mk 1,17), a nasze małe gesty, choć są kroplą w morzu potrzeb ewangelizacji, nie pozostają bez znaczenia.

poniedziałek, 23 października 2017

Trochę o wierności.


Okazuje się, że pisanie bloga jest dla mnie nie lada wyzwaniem… Dlatego dziś spontanicznie na wieczornej Mszy św., gdy podczas modlitwy wiernych w chwili ciszy można było wzbudzić swoje intencje, poprosiłam Pana Boga, aby dał mi siłę do zamieszczenia wpisu jeszcze dziś. Choćby krótkiego, ale najważniejsze, żeby był ku Jego Chwale.

No właśnie, bo jedną z najistotniejszych spraw, które mnie pohamowują, jest obawa przed tym, że znając chociażby swoją potrzebę uznania, będę próbowała przedstawić siebie w korzystniejszym świetle, przez co głębsze pragnienie oraz cel, dla którego tego bloga stworzyłam, nie będą odpowiednio zrealizowane… Do tego dochodzi świadomość własnej grzeszności i dość absurdalna obawa, że z powodu mojej miłości dalekiej od doskonałości, nie jestem odpowiednią osobą do podejmowania się tego typu inicjatyw. Zwłaszcza, że podczas ostatniego skorzystania z sakramentu pokuty i pojednania, usłyszałam od spowiednika bardzo mocne słowa: skoro zdarza mi się dopuszczać do grzechu w materii ciężkiej, to nie kocham Boga.

Bo miłość do Niego wyraża się w wierności.

Te słowa często dźwięczą mi w uszach, bo niewierność Bogu jest ostatnią rzeczą, na którą chciałabym się zdobyć… A jednak wciąż doświadczam swoich upadków i nie zawsze starcza mi sił do walki z pokusą, co w konsekwencji bardzo mnie smuci. Po części dlatego, iż namacalnie odczuwam swoją słabość i myślę, że znowu Go zawiodłam; mam jednak nadzieję, że z czasem jeśli obrażę Pana Boga swoją myślą, mową, uczynkiem czy zaniedbaniem, moje cierpienie będzie wynikało głównie z powodu zranienia Jego doskonałej miłości. I to zmotywuje mnie do większej wierności Jego Przykazaniom. Niekiedy sądzę, że naprawdę wolałabym umrzeć niż grzeszyć, ale dochodzę do tego, że skoro Pan Bóg trzyma mnie przy życiu, to ze znanych Sobie powodów chce, abym żyła. I podejrzewam, że przede wszystkim dlatego, bym bardziej nawróciła się do Niego.

Napisałam o tym nie z powodu chęci wykazania, że w gruncie rzeczy każdy z nas, będąc grzesznym kocha za mało – co akurat wiadomo, bo spośród ludzi tylko Jezus i Maryja byli święci w znaczeniu: bezgrzeszni. W ostatnim czasie doszłam do tego, że silenie się na napisanie czegoś mądrego, żeby tym sposobem chociaż trochę bardziej uświęcić przez to siebie i być może Czytelników, mija się z celem. Wystarczająco wiele mądrych i pobożnych rzeczy zostało już wydanych, a ja i tak pewnego pułapu nie przeskoczę, i nawet nie o to chodzi. To Chrystus ma być w centrum, a nie moja doskonałość (jakkolwiek trudno pozbyć się tendencji do perfekcjonizmu, co i tak zapewne nie raz wyjdzie w formie pisemnej).

Wierzę więc, że Panu Bogu bardziej podoba się moje świadectwo, jak każde inne niezwykłe w swojej niepowtarzalności na drodze do Niego. I jestem przekonana, że szczerze pragnąc zjednoczyć się z Nim, mimo iż „teraz poznaję po części” (1 Kor 13, 12b), starając się być Jemu wierną, Duch Święty uzdolni tak mnie, jak i każdego z nas do zdobycia się na większą, właściwie pojmowaną miłość jeszcze w tym życiu doczesnym, jeśli tylko będziemy tego autentycznie chcieli, a te chęci, we współpracy z łaską, popchną nas do działania zgodnego z wolą Bożą.

Tym sposobem kończę ten post w poniedziałek, ale i tak jestem wdzięczna Bogu, że uzdolnił mnie do przełamania trudności… Może gdybym nie zjadła drugiej kolacji w międzyczasie, udałoby mi się jeszcze zmieścić czasowo w niedzieli, jak planowałam ;-)

piątek, 1 września 2017

A po co kierownictwo duchowe..?

Do napisania kolejnego posta zbieram się już 2 tygodnie - jak się okazało, wygospodarowanie czasu na tworzenie bloga nie jest dla mnie takie łatwe. Niemniej będę się starała minimum raz w miesiącu coś napisać.

Sprawa, którą dziś postanowiłam poruszyć jest zgoła inna od tematu, jaki miałam w zamyśle, zapoczątkowując tydzień temu drugi wpis - który, z racji jedynie zapoczątkowania i braku czasu na dokończenie, póki co znajduje się w wersji roboczej; do niego jeszcze kiedyś wrócę. Tymczasem, ogarnięta weną twórczą i niemożnością zaśnięcia z powodu przemyśleń i przeżyć z ostatnich dni, postanowiłam wstać w środku nocy i przelać co nieco na "papier", z pełną świadomością, że niestety 5,5 godziny snu jakie mam od teraz do momentu wstania do pracy, to i tak za mało aby się wyspać. Ale cóż - skoro i tak nie śpię, to napiszę o czym myślę. A w ciągu dnia się zmobilizuję.

Przedwczoraj, po dwóch latach braku kontaktu, skorzystałam z okazji rozmowy z moim spowiednikiem i kierownikiem duchowym z okresu końcowych lat studiów. Nie zagłębiając się w treść tej dość ożywionej konwersacji, chciałabym zwrócić uwagę na jedną z kwestii, które spowodowały moje większe poruszenie. Otóż, ów dominikanin, pod koniec rozmowy, gdy napomknęłam o potencjalnej chęci kontynuacji współpracy, stwierdził, że na podstawie tego, co mówiłam, nie potrzebuję kierownictwa duchowego. Ponieważ nie było już czasu na dalszą rozmowę z racji rychłej Eucharystii, jako wyjaśnienie miała mi wystarczyć konstatacja, którą zapamiętałam mniej więcej tak: streściłam ważniejsze wydarzenia z mojego życia od czasu ostatniego spotkania, nie wkraczając w tematykę duchowości. Innymi słowy, sprawy, o których mówiłam, nie były przedmiotem kierownictwa duchowego.

Powyższe zapoczątkowało szereg refleksji nad samą sobą oraz w ogóle nad sensem kierownictwa duchowego. Początkowo ubodła mnie moja własna interpretacja, pośrednio wyniesiona z rekolekcji prowadzonych przez o. Leszka Mądrzyka SJ na temat podejmowania decyzji. Dowiedziałam się na nich m.in., że o rozeznawaniu duchowym możemy mówić dopiero wtedy, gdy odpowiedzi na poziomie rozeznania moralnego są dla nas jasne - wówczas otwiera się przed nami możliwość odkrycia tego, co jest impulsem od Pana Boga; a skoro tak, to - czy przypadkiem stwierdzenie mojego rozmówcy nie oznacza, że należałoby zająć się rzeczywistością bardziej podstawową, że tak powiem..? A więc, czy przypadkiem nie zakrawa o to, że sfera duchowa została we mnie na tyle zdeprecjonowana przez presję świata, że teraz już nie ma o czym mówić, bo należałoby uporządkować coś innego? Czy wpływ otoczenia, któremu chcąc nie chcąc ulegam, doprowadza mnie do stopniowego przyzwalania na eliminację duchowego wymiaru życia..? Czyli, w gruncie rzeczy, rozluźniania relacji z Panem Bogiem..?

Po rozmowie z jedną z bliższych mi koleżanek, uznałam, że niekoniecznie musi tak być. Może po prostu aktualnie mam w życiu czas, w którym należy przyłożyć większą wagę do innych kwestii, a może po prostu z relacji z tym ojcem, z racji kilkuletniej znajomości, to co miałoby być dalej kierownictwem duchowym, wcale by nim nie było. A więc, w tym momencie warto byłoby się zastanowić po co mi, zwykłemu świeckiemu śmiertelnikowi, potrzebne kierownictwo duchowe..?

Nazajutrz, tj. wczoraj, udałam się zamierzenie do spowiedzi u ojca karmelity, którego ostatnio spotkałam w konfesjonale pół roku temu. Wiedziałam, że prędzej czy później do niego wrócę, a teraz pojawiły się ku temu sprzyjające okoliczności. Rozważałam czy właśnie on nie byłby odpowiednim kierownikiem duchowym dla mnie - a może wystarczyłoby, spowiednikiem.

Z uwagi na zaznaczony w pierwszym wpisie charakter tego bloga, zapewne nie raz wspomnę jeszcze o doświadczeniach sakramentu pokuty i pojednania. Jest druga w nocy, czuję senność, więc może trochę niezgrabnie odbiegnę od tematu, chcąc włączyć do niego wczorajsze wydarzenie (a jak leżałam, nie mogąc zasnąć, wszystko tak płynnie mi się układało!). Jeśli wyznacznikiem dla wyboru kierownika duchowego miałaby być owocna spowiedź, niewątpliwie tę, niczym przypieczętowanie pierwszej dobrej spowiedzi u tego ojca, powinnam potraktować jako dobrą zapowiedź.

Podzielę się z Wami kilkoma słowami, które usłyszałam. Być może, jeśli taka jest wola Boża, dla niektórych Czytelników okażą się zachętą do systematycznego korzystania z tego sakramentu. [Trochę brakuje mi słów, w każdym razie myślę, że uda mi się zachować sens, jeśli powiem, że pewien biskup powiedział coś takiego, że jest to najbardziej "wrażliwy" sakrament; bo zapewne każdy z nas ma różnego rodzaju trudne doświadczenia z nim związane. Ja akurat, nie zważając na niekiedy przykre emocje, mam pozytywne doświadczenia - dlatego, że za każdym razem dostawałam rozgrzeszenie. Tak było również wczoraj]. Ojciec karmelita podkreślił, że obawa o to, że nie wytrwam w postanowieniu poprawy, wcale się z nim nie wyklucza. Bez cienia wątpliwości wyraził przekonanie, że jestem w stanie uporać się z grzechem (tym, który najbardziej podkopuje moją relację z Panem Bogiem), co na nowo napełniło mnie nadzieją i jeszcze wzmocniło motywację do pracy nad sobą. Powiedział, że teraz cierpię przez swoje grzechy, powątpiewając w to, czy zasługuję na rozgrzeszenie, natomiast zaraz będę całkiem czysta.

I właśnie takiego oczyszczenia doświadczyłam. Po blisko półtorejgodzinnym oczekiwaniu w kolejce, z Mszą świętą w międzyczasie, bezpośrednio po spowiedzi poprosiłam o możliwość przyjęcia Ciała Chrystusa. W prawie pustym kościele ojciec udzielił mi Komunii Świętej. Przed zaśpiewaniem na głos w dziękczynieniu Agios o Theos i Niech mnie strzeże Twa Święta Krew pohamowała mnie jedynie obecność brata karmelity zmierzającego do drzwi wyjściowych Sanktuarium św. Józefa w Poznaniu. Być może skoro wówczas pohamowałam ten wyraz intymności w relacji z Panem Jezusem, fakt, że teraz o tym piszę, jest pewnym przejawem ekshibicjonizmu... Ale to wszystko AMDG.

Po wyjściu z kościoła udałam się jeszcze na rozmowę z tym ojcem w rozmównicy. Poruszyłam temat, który z dużym prawdopodobieństwem pewnego dnia pojawi się również tutaj. Spotkałam się z dużym zrozumieniem i w odpowiedzi usłyszałam poruszającą historię - świadectwo pewnego nawrócenia... Jestem daleka od tego, by uznać to jako "znak", który wskazuje, co dalej robić. Sprawę kierownictwa duchowego zamierzam poddać spokojnemu rozeznaniu, mając na uwadze, że moje pomysły zweryfikuje rzeczywistość - a ściślej mówiąc, aprobata określonego kapłana.

Jeśli ktoś z Was czytających mój wpis ma doświadczenia takiego prowadzenia i chciałby się nim podzielić, chętnie przeczytam w komentarzach - niezależnie od tego, czy to będzie dziś, za miesiąc czy może... za parę lat ;-)