sobota, 28 kwietnia 2018

Pokarm dla żywej wiary

Ostatnim razem dzieliłam się na blogu doświadczeniem życia okresami liturgicznymi w codzienności. W związku z tym, po przeżyciu radości ze Zmartwychwstania bezpośrednio po zakończeniu Wielkiego Postu, chciałam napisać o tym w Oktawie Wielkanocnej, jednak nie znalazłam na to czasu (podobne wyjaśnianie już chyba powoli staje się standardem moich kolejnych wpisów… ;) ). Już parę tygodni od tamtej pory minęło i choć jeszcze mamy okres wielkanocny, ta radość nie jest już we mnie tak intensywna. Zresztą nawet przy okazji dzielenia się Słowem Bożym m.in. z kolegą Kamilem – który po przyjęciu sakramentu chrztu w Wielką Sobotę przez kolejny tydzień chodził jak nakręcony z powodu obecności Chrystusa Zmartwychwstałego w jego życiu – już samo przeżycie Świąt Wielkanocnych zdawało się wypadać u mnie słabo. Wręcz miałam pewnego rodzaju poczucie, że niespecjalnie jest czym się dzielić, a kolejne tygodnie, w których zaniedbałam codzienny kontakt ze Słowem Bożym, zdawały się mnie w tym utwierdzać. Zwłaszcza, że wespół z tym (o, jakie fajne i trafne określenie mi przyszło na myśl) dopuściłam się jeszcze innych zaniedbań i potrzebowałam koncentrować się na naprawianiu, nazwijmy to, szkód oraz walce o to, by nie powstawały kolejne. No generalnie nic godnego wynoszenia dla szerszego grona odbiorców.
Jednak prędko skorygowałam w sobie to myślenie, uświadamiając sobie, że:
1)    wzloty i upadki są normą w życiu chrześcijanina, 
2)    Bóg zawsze działa na swój sposób tu i teraz w życiu każdego z nas, 
3)    współpraca z Jego łaską często wymaga wysiłku i nie zawsze mimo szczerych chęci w pełni się udaje – wszak jestem człowiekiem grzesznym
4)    każdy z nas, kto przyjął chrzest, jest tak samo predysponowany do tego, by głosić swoim życiem Dobrą Nowinę, mimo wszelkich własnych słabości
5)    sama konfrontacja z intensywnością doświadczania przez kogoś Bożego działania pokazuje tyle, że dana osoba w określonym momencie tak a nie inaczej przeżywa swoją relację do Boga. I niekoniecznie wraz z tą radością współwystępuje jakaś dodatkowa łaska.
W ubiegłym tygodniu podczas rekolekcji z Szymonem Hołownią, dzięki jego słowom miałam okazję przypomnieć sobie, że Bóg jest w takiej samej bliskości do mnie przez cały czas. Niezależnie od wszystkiego, gdyż jestem Jego umiłowanym dzieckiem. Ja mogę się od Niego oddalać, ale On i tak będzie blisko i zawsze będzie chciał mnie utrzymać przy sobie. Interesujące było to, że wracając do domu tramwajem po tych rekolekcjach, obok mnie usiadł na oko blisko 40-letni mężczyzna, na wstępie przepraszając, że czuć od niego piwo i czosnek, bo jadł zapiekankę. Podczas przejazdu kilku przystanków kilkukrotnie nawiązywał rozmowę ze mną. Ja wtedy odmawiałam dziesiątek różańca i chyba to dostrzegł, bo szybko powiedział, że jest niewierzący, choć pochodzi z rodziny katolickiej. I że różne kobiety już go zapraszały do kościoła, ale on nie wierzy, to jest dłuższy temat. Ponieważ warunki nie sprzyjały rozpoczęciu debaty teologiczno-filozoficznej, powiedziałam mu po prostu, że to Jezus go zaprasza. Że Jezus zaprasza go do siebie, do kościoła. Wychodząc na swoim przystanku, nakreśliłam krzyż na jego czole. Mam nadzieję, że stan podchmielenia nie był przeszkodą, aby Pan Bóg w tej rozmowie i poczynionym znaku skłonił tego człowieka do chociażby najmniejszego kroku w kierunku nawrócenia…
Ta sytuacja, podobnie jak wiele innych, będących okazją do przełożenia wiary w Boga na konkretne apostolskie działanie, kojarzy mi się z doświadczeniem św. Teresy z Lisieux, która mówiła, że Pan Bóg daje jej wewnętrzne światło wtedy, kiedy ona tego potrzebuje w jakiejś sytuacji w ciągu dnia: „Jezus nie chce mi dawać zapasów. On mnie karmi w każdej chwili pokarmem całkiem nowym. Znajduję w sobie ten pokarm nie wiedząc jak On się tam znalazł” (zasłyszane na ostatnim wykładzie w Carmelitanum). Ja doświadczam czegoś podobnego w zasadzie we wszystkich sferach życia. Tak jakby Bóg wiedząc doskonale co mi jest potrzebne, dawał to w odpowiednim czasie. Sprawa na dłuższy temat, który może rozwinę innym razem.
Szymon Hołownia podczas wymienionych rekolekcji obok kilku rzeczy, które szczególnie mnie poruszyły, powiedział coś tak prawdziwego i mocnego, iż wiedziałam, że za jego zgodą, którą otrzymałam, nie omieszkam podzielić się tym na blogu. Niby oczywiste – jak dla mnie i innych, którzy pragną swoje życie opierać na Chrystusie –  ale nie każdemu dane odkryć, więc podzielę się tą wiedzą. Mianowicie, że czytając Ewangelię (zaznaczam od siebie, że ze zrozumieniem) znajdziemy w Niej potrzebne nam odpowiedzi na najistotniejsze życiowe sprawy. Nie trzeba ganiać na różne rekolekcje, śledzić mediów katolickich czy zgłębiać lektur duchowych – nie umniejszając ich znaczenia jako pomocy w rozwoju wiary. W Ewangelii jest zawarte wszystko, czego potrzebujemy dla naszego ducha i dla wzmacniania więzi z Panem Bogiem. Warto więc codziennie mieć kontakt ze Słowem Bożym. Szymon Hołownia zasugerował, żeby czytać do momentu aż jakieś zdanie Cię poruszy – spodobało mi się to, choć ja zazwyczaj zapoznaję się z czytaniami z dnia.
Ale właśnie, zazwyczaj. Jeśli coś nie jest nawykiem, łatwo od tego odstąpić o ile okoliczności zewnętrzne nie sprzyjają praktykowaniu. Na tych rekolekcjach zdałam sobie sprawę, że niepostrzeżenie przestałam karmić się Słowem Bożym codziennie i jakie to ma skutki. Jak wyjechałam po Oktawie Wielkanocnej do Norwegii na parę dni, zupełnie zaniedbałam czytanie Pisma Świętego. Nie jestem osobą, która często podróżuje (liczne odstępstwa tego miesiąca potwierdzają regułę), a że jestem człowiekiem słabym, ilość nowych bodźców wpłynęła zakłócająco. Do tego stopnia, że nie od razu odczułam brak obcowania ze Słowem Bożym. 
Teraz myślę, że już sam ten fakt pokazuje, jak bardzo potrzebuję ciągłych wzmocnień z zewnątrz, aby nie tylko rozwijać wiarę w Boga, ale wręcz nie stracić jej. Choć regularna modlitwa jest dla mnie czymś naturalnym, w braku systematycznego kontaktu z Pismem Świętym dostrzegam zalążek zejścia ze ścieżki, którą chce prowadzić mnie Chrystus. I myślę, że istnieje związek między tym zaniedbaniem a innymi – a przynajmniej dostrzegam go u siebie. Sądzę również, że konsekwentne zaniedbania mają potencjał prowadzić do większych grzechów. 
Stąd: warto codziennie przeczytać przynajmniej jedno zdanie z Pisma Świętego, a Jego treść przyjąć do serca. To tak niewiele, a jak wielkie ma znaczenie w dalszej perspektywie. Nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że jeszcze większe, niż uczestnictwo w porządnych rekolekcjach raz na jakiś czas. Bo tak jak w budowaniu relacji z drugim człowiekiem znaczenie mają drobne, codzienne gesty, dające nam poczucie wzajemnej bliskości, tak i w relacji z Bogiem kluczowe jest obcowanie z Jego Słowem. Najskuteczniejszym, najlepiej rozpoznawalnym znakiem z Jego strony skierowanym ku nam.
Od czasu tamtych rekolekcji udaje mi się codziennie czytać Pismo Święte. Czasem przychodzi mi to bardzo łatwo, ale niekiedy wymaga wysiłku z uwagi na moją dużą aktywność i tendencje do zapominania o priorytetach w ferworze różnych spraw do załatwienia. Ale doświadczając, że każde zatrzymanie się przy Słowie Bożym prędzej czy później przynosi dobry owoc, robię co mogę, by codzienny kontakt z Nim stał się dla mnie sprawą tak naturalną jak modlitwa. A Pan Bóg, widząc, że jest to dobre, wspomaga mnie swoją łaską w tej wytrwałości.
Choć mogłabym jeszcze pisać sporo na ten temat, pozwolę sobie dziś na tym zakończyć. Drogi Czytelniku, który dobrnąłeś do tego miejsca – życzę Ci codziennego kontaktu z Bożym Słowem i doświadczania tego, jak Bóg mówiąc do Ciebie przez Nie, zmienia Twoje życie.